Nasze biebrzańskie peregrynacje - in memoriam
Bagna i torfowiska Biebrzy, jej fauna i flora unikatowe w skali świata, depozyt natury dla przyszłych pokoleń. Wszechobecna komercja nieproszona i nachalna wciska się zewsząd za sprawą ludzi, którzy posiadając pieniądze uważają, że są koroną stworzenia. Zatem wszystko im wolno i wszystko im się należy. Obca im jest zasada życia, jaką na 300 lat przed Chrystusem wyartykułował Epikur: umiarkowanie uważamy za największe dobro nie dlatego, abyśmy w ogóle mieli poprzestawać na małym, ale dlatego, żebyśmy nauczyli się żyć skromnie w przeświadczeniu, że najlepiej korzystają z dóbr ci, którzy ich najmniej pożądają. Uczmy się cieszyć każdą chwilą, która nie jest bolesna… Chciałoby się rzec: co za czasy, co za ludzie. Czasami nie mogę oprzeć się wrażeniu, że żyjemy w eschatonie.
Koszenie bagiennych łąk przyczynia się do zachowania naturalnego charakteru torfowisk i zamieszkującej je fauny. Mechanizacja rolnictwa, wyludnianie wsi wyparły koszenie podmokłych łąk a bagna zarastały, znikała bioróżnorodność. Na czas restytuowano prastary zwyczaj pomocy naturze jako Biebrzańskie Sianokosy. Relikty glacjalne, reprezentowane przez 17 gatunków roślin (brzozę niską, wierzbę lapońską, wełnianeczkę alpejską, gnidosza królewskiego) i 8 gatunków mszaków. W dolinie Biebrzy jest unikatowa enklawa ptaków wodno–błotnych. Spośród 56 gatunków uznanych w Polsce za zagrożone wyginięciem 21 gnieździ się w parku (dubelt, wodniczka, rybitwa czarna, orlik grubodzioby). Dla niektórych ptaków wodno–błotnych Bagna Biebrzańskie są jedyną ostoją gwarantującą utrzymanie populacji. Ma w swoim skarbcu 607 gatunków motyli, z tego 93 gatunki motyli dziennych, 42 gatunki chruścików, ok. 400 gatunków pająków i 19 gatunków pijawek. Biebrza z przyległościami stanowi jedyną ostoję łosia.
W trakcie wodowania tratwy Biebrza dokonuje chrztu mojej osoby. Oto załamuje się końcowy fragment deski pomostu i głową w dół ląduję na dnie. Psy ćwiczą sztauowanie na podtapianą naszym ciężarem tratwę, oczywiście panika i wodowanie. Próbujemy jako tako obeschnąć, czas nagli. Płyniemy. To nie tylko rzeka urokliwa, zapętlona cofkami tak krętymi fantazyjnie, że początkowo wydaje się, że w ogóle nie płyniemy. To, co zostało z tyłu nagle jak zjawa wyrasta hen daleko przed nami. Szybko to ignorujemy, bo otwierają się nowe przestrzenie rozlewisk, to wąskie niemal na rozpostarcie obu rąk parowy, gdzie od stromizn piaszczystych poziomym pychem od zderzeń trzeba się ratować, to rozlewiska goniące wzrokiem hen, aż po horyzont. W tej krainie możesz się zadumać, zapatrzeć i zakochać. To, co nas uderzyło przy wstąpieniu w ten zaczarowany świat to cisza i spokój. Bezkrwawe łowy uchem – ptactwa rozbuchanego i okiem – gdzieś tam pomykającego zwierza wodą czy turzyskami.
Ostatni pożegnalny nocleg na rzut kamieniem od mostu w Dolistowie Starym. Żal odjeżdżać. Sześć dni z prądem leniwym, na wspomaganiu pychami i wiosłami na dulkach, minęło jak piękny sen, jak opowieść o niegdysiejszej przygodzie ze sztambucha prababci. Jeszcze raz, jeszcze ten jeden raz dajemy się ponieść ku ptakom, rozległym po horyzont łąkom niosącym wzrok nie widzieć gdzie i jak daleko. Z widokowej wieży w kopytkowskiej insula felix oczy niosą aż po Grzędy i Wilczą Górę. Na mapie dawne Grzędy niegdyś ludzka sadyba na bagnach to Nowy Świat. Kopytkowo – to koniec świata. Dzieli je nieprzebyte na pozór bagno, znakowane z rzadka tyczkami dla desperados, jak to ujął nasz gospodarz Adaś z Dworku na Końcu Świata. Tylko dla tych, co są bardzo mocno zdeterminowani chęcią przeżycia. Początkowo myśleliśmy, że survivalowej przygody, a nie jak się okazało, przeżycia w ogóle. To pułapka, bagno wciąga, usiłujesz rozpaczliwie wyciągnąć nogi, to zapadasz się głębiej po pas i tylko kurczowe chwyty za miłosierne łozy, ostre krzewy i rachityczne drzewiny pozwalają wydostać się z tej matni. Pamiętajcie, trzymajcie się krzaków, one mają korzenie do stałego gruntu. Wszakże po tych niewidocznych korzeniach jak po równi pochyłej stopy ześlizgują się w nieprzebraną breję. Tam, gdzie na kępach zaczyna kołysać jak na wzburzonym morzu, to już niechybnie przyjdzie się utopić w błocie. Krzewiny i drzewiny, jak najeżone faszyny nad Wisłą, wyślizgują się sprężyście z rąk i nie dają się przytulić do siebie. Cholera, coraz więcej otarć i skaleczeń, dlaczego nie zabraliśmy rękawiczek. Lasciate ogni speranza, którzy tutaj wstępujecie, jak w przedpieklu Dantego. 2,5 km pokonujemy w 3,5 godziny, wreszcie stały grunt. Jesteśmy wystraszeni i wyczerpani. O drodze powrotnej nie chcemy nawet myśleć, bo przed nami otwiera się nowy, zaczarowany świat bagiennego uroczyska z wilczymi śladami żerowiska, sądząc po olbrzymich dokładnie obgryzionych gnatach.
Uroda tej jedynej takiej doliny ma powab tajemniczej zagadkowej młodej kobiety. Zatęsknimy i tu wrócimy, choćby po to, by spotkać się znów z Pobojną („Pobojna ach Pobojna, jak panna jesteś strojna, nad Biebrzą usiadłaś, wędrowcom serce skradłaś”) wyryli w okazałym kamieniu przyjaciele Biebrzy zauroczeni tym miejscem na wieki w 2009 AD. Za łkającym orlikiem, beczącym kszykiem, pomykającą na wodzie rudym grzbietem wydry, czy kołującymi za sianokosowym traktorem bocianami. Nasze pieski zdają się w ten sam sposób zauroczone i to uderzające, nie wydają z siebie żadnych psich dźwięków, poza Bemolowym przeciągłym chrapaniem, chłopa dniem sianokosów wielce utrudzonym. Chrymnął na płaskiej rufie tratwy i notuje wszystko okiem filozofa. Gamcia nieco wyżej na pace pod daszkiem, warująca nad całym naszym jedzeniowym dobytkiem przetrwania. Dziwactwo jakieś, tratwa zrównoważona z lustrem pomarszczonej wody nie kłótliwa, płaska, daje się przytopić i chłodzi nam stopy ilekroć Bemol gdzieś przeważy, a to po przekątnej od zadu, czy z przodka naszego bajkowego okrętu z daszkiem płaskim po drabince do smakowania dziewiczej przyrody wielce przydatnym. Improwizujemy pieskowy daszek foliowy od deszczu i słońca, od tej pory przestają zazdrośnie zaglądać do naszej spalnej budy przymusowo przytulnej (180x86cm). Na noc pieski po trapie na brzeg, na wskroś nas w namiotowej budce pieskowej jak krowy przed rozłażeniem zapalikowane. Tak, one wiedzą gdzie są, nie płoszą zwierzyny i ptactwa, kontemplują w ciszy świątynie przyrody jak Pan Bóg przykazał. Nawet pospolite bociany z odległości paru metrów wyglądają znacznie okazalej. Bagna późną wiosną żyją i mówią o starych dobrych czasach, gdy przyjeżdżał tu Puchalski i kręcił filmy. I ten niezapomniany klangor pary żurawi... Brzmi lepiej niż Gipsy Kings. Ot takie polskie Masai Mara koło Augustowa. Ptasi zegar wybija nad ranem kwadranse i ten chorał tuż przed wschodem słońca, to już orgia. Albo może bal na Titanicu? Nagle w tę harmonię wkrada się szczęk karabinu maszynowego, to olbrzymi Ferguson z kosą długości 4 metrów podjeżdża pod brzeg i urągając nam swą bezlitosną potęgą zatacza triumfalnie łuk, tylko bociany z korkami w uszach, nieczułe na te 95 decybeli lądują gromadnie, aby z pokosu wyłuskiwać podane na patelni śniadanko.
Cieniem na tę świetlistą enklawę kładą się barbarzyńskie praktyki miejscowych mięsożerców, nie mogę o tym nie pisać. Na pohybel burakom i maliniakom typu homo sovieticus (dzień bez kradzieży to dzień stracony). Ryby Biebrzy cudem unikają pułapek zastawianych przez bogobojnych obywateli, którzy za nic mają zakazy prawne i moralne. Widać tylko z wody, strażnicy z brzegu nie widzą i są bezsilni. Polska podwójna moralność. Jak przemówić do sumień? Może jakieś zawirowanie w tej sprawie na styku park – proboszcz? Można retorycznie zapytać, jak nie my – to kto, a przecież tylko tutejsi uzurpują sobie prawo głosu. Złowróżbna krótkowzroczność, wyrżnąć wszystko, co żyje, a potem egzystować na pustyni wśród gnijącego gówna. Zniszczą sami swój dom, zniszczą rzekę, która od tysiącleci tworzy wyjątkowy klimat tego miejsca.
Przyciągają nas inne miejsca: twierdza Osowiec, Polskie Termopile na Strękowej Górze, miejsca urodzin i sprawowania kultu swego powołania ks. Popiełuszki i równie świętego w naszych oczach ks. Suchowolca. Ich męczeńska śmierć za obronę wiary i prawdy była mniej spektakularna. Tym razem lepiej dla swej niecnej profesji wypadli siepacze wydziału IV UB. Tylko szaleniec Boży z jakimś upośledzonym instynktem przeżycia mógł świadomie kusić los, mimo po ludzku sygnalizowanego strachu i lęku o jego utratę. W ks. Popiełuszce ucieleśniło się nasze podświadome marzenie o heroizmie, o prymasowskim non possumus, na pohybel komunie za głosem serca i wiary. Ci inni znani niepokorni, duchowni zabici lub zaszczuci na śmierć nie zostali wyniesieni jako kandydaci na ołtarze, tylko dlatego, że ich życie i śmierć były ciche i pokornego serca, o wiele mniej widowiskowe jak w przypadku tego bezkompromisowego człowieka.
Liczne kapliczki, przydrożne krzyże przywiązanych do wiary praojców tutejszych, upamiętniające potyczki z kozactwem batożącym Priwislińskij Kraj. Kościółki większe i mniejsze zadbane, z pamiątkami tej ziemi z epok dobrych i złych znaczonymi suplikacjami wieczystymi Ludu Bożego. No i ten zapach torfowego bagna, biebrzańskiej wody, snujących się rankiem osmętnic bielistych, świeżo skoszonego siana, kwiecistością tak jaskrawą i kontrastową, obfitością bezwstydną, z miejscami tak urokliwymi, że zdają się nierzeczywiste.
Piszę o tym jakoś tak podniośle i afirmatywnie, ale po tych przeżyciach nie da się inaczej. Po tym wszystkim świat nasz szary i codzienny też zyskuje, a życie smakuje trochę lepiej.
Jest 10.09.1939 r. godz 13.20 ranny kapitan Władysław Raginis, na ostatnim wolnym skrawku wzgórza Polskich Termopil – Wizna Strękowa Góra, w miejscu, pod którym kilkadziesiąt metrów niżej Biebrza leniwie wpływa do Narwi, przez wąską szczelinę Judasza w bunkrze dowodzenia widzi skradających się niemieckich żołnierzy z ładunkami wybuchowymi. Nikt nie odpowiada ogniem…to już koniec. Czas na ciebie bracie, Polski Leonidasie, spełnij swą powinność, Bóg wybawi cię od winy heroicznego samounicestwienia. Mamo żegnaj! Przewraca się na brzuch, na piersiach w rękach osmolonych od bitwy złożonych do modlitwy trzyma odbezpieczony granat zaczepny, myśli… No właśnie, o czym myśli w ostatnich chwilach życia. Moja empatia podpowiada mi, jak i moi umierający przytomnie chorzy, że zapewne o ostatniej swojej korespondencji do najbliższych, czy nie wszystek umrze, czy „na dnie popiołów zostanie gwiaździsty diament, wiekuistego szczęścia zaranie”… jak pisał poeta.
Został – w naszej pamięci i legendzie dla przyszłych pokoleń. Na wzgórzu, jak w otwartym kraterze wulkanu, wysadzone bezkształtne rumowisko pancerno–betonowej konstrukcji, symboliczna mogiła, łopocze flaga narodowa. Jeszcze dzisiaj ta ulotna chwila, kiedy czas się wypełnił i przyszło zginąć latem, pokrywa się z tą naszą, kiedy tam jesteśmy. Walki o Wiznę trwały do 10 września. 720 Polaków odpierało ataki 42 tyś pancernego korpusu Heinza Guderiana. Pozostali przy życiu polscy żołnierze poddali się dopiero po tym, jak on Guderian, późniejszy feldmarszałek tysiącletniej rzeszy, który pogonił bolszewików aż pod Moskwę biorąc miliony niewolnika Dariuszowej armii – zagroził rozstrzelaniem jeńców wojennych. Dzisiaj na wydechu wypowiadamy: dulce et decorum est pro patriae mortis, zastanawiam się przez chwilę nad Polskimi Termopilami w Zadwórzu na Wołyniu pod koniec I wojny światowej, a przez głowę przebiega mi podejrzenie, że mój bagaż patriotyzmu nie sprostałby takiej potrzebie chwili. Czy poddałem się liberalnej doktrynie małej ojczyzny, czy skundleliśmy wszyscy, do cholery? Takie miejsca, gdzie kamienie wołają, coś mnie rozpalonym żelazem dotyka w serce. Spokój przywraca nadzieja, że może jednak.
Moja chora wyobraźnia pracuje: Współpracownik Bormana ślini palce, niecierpliwie przerzuca kartki opasłej książki prosto z Moskwy, świeżutkie wydanie z początku 1939 roku Хмельков С.А. Борьба за Осовец. Государственное Военное Издательство Наркомата Обороны Союза ССР opisującej wyłamanie zębów niemieckiemu wilkowi na twierdzy Osowiec w czasie I wojny światowej. To jasne musimy obejść, teatrum wojny przenosi się do Wizny. Stamtąd Raginis bezskutecznie domaga się lepszego wsparcia artyleryjskiego od komendanta twierdzy, aż do chwili, gdy łączność zostaje przerwana. Teraz już tylko my, jak wyrwało się z ust majorowi Hubalowi, sprostali obaj i wielu innych sławnych legendą obrony z września 1939 roku. Sławnych bezimiennie, poległych tego lata, jakie piękne były kwiaty nad Biebrzą tego roku, prosto do nieba czwórkami szli żołnierze września (jak pisał mój ukochany pijanica Gałczyński). Dzisiaj jak w teatrze cieni, nasza wyobraźnia na tych monumentalnych ruinach fortów twierdzy Osowiec, podpowiada nam jak było w tych chwilach, kiedy wichry wojny przyganiały zawieruchę aż tutaj na tę ostatnią redutę otoczonej rozlewiskami Biebrzy, która opierała się każdej ludzkiej sile, aby jak bumerang zawsze wracać do Polski. Odruchowo dejavu do tamtej niegdysiejszej twierdzy do Okopów Św. Trójcy na Wołyniu, raptem w mojej głowie klepsydrą czasu odwrotnie postawionej. Tak, to on Pułaski z konfederatami od szkaplerzy i napierśników Najświętszej Panienki z Jasnej Góry walczący do końca na szańcach, aby w końcu zginąć w Nowym Świecie w szaleńczej szarży pod Sawannah. Co za zbieżność, makro i mikrokosmos. Zestawienie dwóch rzeczywistości, palcem na mapie – Koniec świata, Grzęda, Nowy Świat, a między nimi zdradliwe, przepastne bagno i tamten Nowy Świat w Ameryce,. Tutaj jeden dzień 8 lipca 2012 tylko 2,5 km i 3,5 godziny zmagań z przyrodą. Tam onegdaj w zmaganiach z wrogami wolności w amerykańskim Nowym Świecie, bez nadziei na zwycięstwo, kilka miesięcy w 1779 r. Dlaczego przyszło mi to do głowy? Może to wytwór chorej wyobraźni. Niech to pozostanie tajemnica mojej podświadomości.
Na szosie spotykamy króla Biebrzy Krzysztofa Kawęczyńskiego, na zasadzie „panie! to on właśnie jedzie” rozklekotanym oplem zdemolowanym przez wszędzie obecne pieski. Mieszkał w stolicy i przyszedł taki moment „dość”, zabrał, co było pod ręką i osiedlił się w wymarłej wioseczce Budy, w lesie na skraju rozlewiska biebrzańskich bagien. Hoduje koniki polskie, takiego umaszczenia jak kawa z mlekiem i ciemnymi grzywami. Do ich zagrody od bagien zachodzi z rzadka łoś dla przyjacielskiej pogawędki. Za domem odgłosy całego stada dudków, w cieniu drzew bukoliczne sceny jak z obrazów staro-angielskich XIX wiecznych pejzażystów: krowy w cieniu drzew, koty, psy, gęsi i nawet olbrzymi szczur, który podobno daje się pogłaskać gdzieś pomyka bokiem. Wysypał się zwierzyniec jak z arki Noego. Bocian klekoce jak wielkanocna kołatka niecierpliwie na partnera. Bo przychówek woła jeść, zadzieramy głowy patrzymy zaciekawieni na wierzchołek słupa, a tymczasem spaniel ryje okopy i dołki wokół skansenowej chałupy, aby nas zniechęcić przed wejściem. Gospodarz niczym barokowy aniołek z siwą lokową koafiurą wylewa gościnnie brudną wodę po praniu na postrzępione schody, niby dla czystości, pod nasze nogi. Wchodzimy, świat z innej bajki, nie ma skrawka przestrzeni nie zaklętej w drewnie rzeźb małych i dużych, stawianych niedbale gdzie popadnie, nie zaklętej w metalu dawnych gospodarskich narzędzi tej ziemi, cebrzyków, konwi, łańcuchów, kogucików na druciku jak śpiewa Maryla i Bóg wie, czego tam jeszcze nie ma. Od rynsztokowej tandety, po wzruszającą nikiforiadę tej ziemi, aż po subtelne i zadumane rzeźby samouka Dionizego Putry. Obrazy, książki, starodruki, ukazy carskie, stare zdjęcia tutejszych popawszych w sołdaty w charakterystycznej sepii, po patefon z tubą odtwarzający zaklęte w ebonitowych płytach trzeszczące melodie, których pochodzenia już dziś nikt nie pamięta. Co tu robi tom poezji oprawny w odpryskaną jak wyschnięte błoto biebrzańskie skórę – Roberta Jermacza z początku ubiegłego wieku, sam jeden Bóg raczy wiedzieć? Czy znajduje czas na smakowite podczytywanie, przemyka mi przez głowę? Gospodarz to samouk, niegdyś wzięty antykwarysta na Nowym Świecie (nie biebrzańskim oczywiście), dzisiaj odludek zdziwaczały, siwy, tylko te oczy też siwe dobroduszne zdają się mówić wchodźcie, rozejrzyjcie się, niczemu się nie dziwcie. Po wyjściu zapomnijcie, tego świata już nie ma, zapomnijcie. Nie, nie da się zapomnieć, te wnętrza starej chałupy tak mocno upchanej i przedekorowanej, że zostały wąskie ścieżki i stary bujany fotel, to obrazki z bajek dzieciństwa. On to ponownie odkurzył i odkrył dla nas byśmy pozostali dziećmi.
Na tym kończę moje pisanie, tak wycinkowe i chaotyczne, jednakże bez tych tajemnic, których objawienia można doznać tylko tam osobiście, czego sobie i moim łaskawym czytelnikom życzę. Zanim odejdziecie poza smugę cienia, bądźcie tam raz przynajmniej, miejcie wyobraźnię i dzielność, aby kiedyś poczuć to dojmująco i wyraziście we wspomnieniach, że się nie zmarnowało bezcennego czasu, tu i teraz. Afirmujcie swoje życie, aby piękno tego świata było naszym realnym przeżyciem i formą dziękczynienia Bogu za utrzymanie świata w trwaniu. Brzydoty mamy dość na co dzień, jakakolwiek by ona nie była. Dokonujcie w swoim życiu fugi, tak często jak tylko to jest możliwe bez zważania na wygody, hotele i takie tam inne wymysły barbarzyńskiej cywilizacji. Napęd życiowy i rewitalizację możemy czerpać tylko w obcowaniu z naturą. Bądźcie tego świadomi.