Moje sportowe radości i smutki

Dzisiaj 12.08.2012 AD koniec olimpiady - maraton. Pamiętam jak dziś, kiedy po raz pierwszy odważyliśmy się z bratem Adamem wziąć udział w VII międzynarodowym maratonie pokoju w 1980 roku. Na kopule stadionu X-lecia Tomek Hopfer wielce przejęty zagrzewał do boju. Opowiedziano mi później o bestialskim skatowaniu redaktora TV i animatora warszawskiego maratonu. O pobiciu tak brutalnym jak to miało miejsce później w przypadku ks. Jerzego Popiełuszki, maturzysty Grzegorza Przemyka itd. Znam przykłady łódzkie, ale to temat na zupełnie inne wspomnienie.

Pewnie szukali Dla Ciebie munduru,
By swą wojnę Tobą uwiarygodnić.
Lecz generał nie był Twoim guru.
Hopfer – nie Tumanowicz !

(tak, odmowa czasami kosztowała życie)

Całkowita klapa, ściana płaczu na 36 km, później już tylko kuśtykanie boso do mety 4 godz. 20 minut. Nie pomogły masaże ofiarnych wolontariuszek, w podeszwy stóp jakby ktoś wbijał gwoździe, tak duże było przeciążenie.

Po nawrocie w Otwocku na piaskach, wzdłuż Wisły przy wałach grały orkiestry ludowe, a ja płakałem z bólu. Przeklinałem chwilę, kiedy na zasadzie postaw się a zastaw, wtargnąłem na 7 piętro redakcji tygodnika „itd.” wówczas wieżowca (10 pięter), na przedmieściach stolicy w stronę Łodzi. Zapisywał na listę naczelny Aleksander Kwaśniewski, późniejszy prezydent Polski. Spojrzał na mnie z uśmiechem: nie za mały jesteś? Po czym szybko przygarnął mnie ramieniem: nie martw się, dasz radę…

 

Później było już lepiej, w sumie kilkanaście razy, ale raz tylko udało mi się zejść poniżej 3 godz 20 minut. Wszystko zaczęło się jednak w WAM, tam byłem najsłabszy w „fiz-kulturze”, jak się to kiedyś mówiło w wojsku.  Zawziąłem się. Wówczas wyśmiewanie się ze mnie nie traktowałem dystansowo. No i stało się, zadziorna natura naszego Ojca Bronka, w tym wydaniu przyniosła rezultaty. Na 6 roku studiów biegałem już dobrze na 3 km, strzelałem, a „małpi gaj” (wojskowy tor przeszkód) zaliczałem rzeczywiście jak małpa, koncertowo. Zakwalifikowałem się, już po promocji na podporucznika, do drużyny WAM w pięcioboju wojskowym w 1973 roku.  To była wielka impreza w skali ówczesnego tzw. ludowego wojska, spartakiada WP i armii zaprzyjaźnionych w Dęblinie. Wypadłem nieźle, wspinałem się po linie do czerwonej kreski jakieś 8 sekund/5m, pływanie w pełnym oporządzeniu, strzelanie z PMK AK w trzech pozycjach (stojąc bez podpórki, klęcząc i leżąc) kolejno po sobie, a tarcza przebiegała bardzo szybko, bieg na 10 km, rzut granatem. Jeżeli wziąć pod uwagę całość, dodatkowo „małpi gaj” i pływanie w sztafecie 4x100m krytym kraulem, to o dziwo, wypadłem na tle innych reprezentacji Akademii Wojskowych (a były wówczas trzy) w tych konkurencjach dobrze i lepiej niż niektórzy wspaniali, rośli chłopcy, którzy wydawali się nie do pokonania. Tam też otrzymałem oprócz wszystkim znanej ksywy „dziadek” także „lisek”. Rzeczywiście pochylona, zgarbiona sylwetka, zawsze przyczajony z tyłu. Nieładne to było bieganie, okupione ciężką pracą, ale dość skuteczne. Osobiście wolałbym ksywę np. „Zatopek”, też rozpaczliwie biegał, ale to byłaby nobilitacja. Osobowość tego fenomenalnego Czecha do dzisiaj mnie fascynuje. Jego losy po wyrzuceniu z armii, legendarne zmagania, heroiczna postawa zwycięzcy skazanego na sukces, ale także człowieczeństwo (zwycięstwo nie dla samego zwycięstwa). Pamiętam z Lozanny, w muzeum olimpizmu jego treningowe buty eksponowane w podświetlonej gablocie już od wejścia w dużym holu – stare zniszczone, żołnierskie buty. Powykrzywiane jak na słynnym obrazie Van Gogh'a. Kiedyś popełniłem sobie taki wierszyk:

Kiedy byłem na ostatnim kilometrze maratonu

to przestałem pragnąć, aby się skończył kiedykolwiek.

Uczucie było tak dojmujące

jak tęsknota za rajem utraconego, dzieciństwa.

Czuję ciało w każdej zmaltretowanej contra naturam

krzyczącej z rozpaczy żywej komórce

czuję poduszki krwiaków końcami palców u nóg

i łzy-potu słony smak w kącikach ust.

Co to za uczucie? Nie ma odpowiedzi,

a w głowie jakieś podejrzenie

„nie koncentruj się zbytnio na sobie

to samolubne”.

Ta niby łza, spływająca od niechcenia kanionem

w dół twarzy,

czy ona, nie należała już dawno

do tych, co na oczach świata umierają co dnia?

ja, zostaję tu jeszcze na chwilę

opromieniony iluminacją końca biegu

i to wyraziste zdumiewające uczucie…

Czy Milthiades hoplita zamęczony

radością biegu ku lepszemu światu,

kiedy konał na ateńskiej agorze,

czy odczuwał podobnie?

17.04.02.AD

 

W tym czasie byłem już mocno zaawansowany w ślizganiu długodystansowym zimą na biegówkach stylem klasycznym. Szło mi tak dobrze, że po którejś Jakuszyckiej 50-ce, byłem pierwszy wśród medyków (a było wielu niedoświadczonych młodych harpagonów sanitariuszy z pogotowia). Na tak długim dystansie i trudnej technicznie trasie liczy się wytrenowanie i doświadczenie. Komandor tego słynnego biegu zaliczanego do pętli światowej Julian Gozdowski specjalnie przyjechał do Łodzi na uroczystość wręczenia zdobytego przez mnie pucharu. Rżnięty kryształ ze stosownym grawerunkiem w szkle za zwycięstwo w kategorii medyka, wykonany artystycznie w nieistniejącej hucie Julia ze Szklarskiej Poręby. Napis w szkle jest taki: „Zygmunt Trojanowski za zwycięstwo w konkurencji Medyka na 50 km stylem klasycznym w 1990 roku”. Łza się w oku kręci na te wspomnienia, kiedy człowiek drzemał na łokciu całą noc w pociągu, a rano już szykował się do startu na fali emocji wspaniałej sportowej przygody. Dzisiaj to trofeum stanowi ozdobę licznych pucharów, medali, odznak, na tyle licznych, że część ulokowałem w garażu. Koledzy z Kliniki i szpitala MSW w Łodzi, ci najbardziej akinetyczni naśmiewali się z tego „teatrum” – uroczystości wręczenia. Oczywiście wszystko w konwencji wodewilowej, wspaniali lekarze, kilku z nich już nie żyje. Szkoda, odeszli przedwcześnie, tyle jeszcze dobra mieli dla swoich pacjentów. Nie mogę nie wspomnieć nie żyjącego Bogusia Stachowiaka ze Śremu. Wspaniały sportowiec, zdolny chirurg, pływaliśmy wiele lat na jednym torze. On nauczył mnie koziołka przy nawrocie i oddechu na obie strony. Ten ich styl życia i pracy? Coś mi chodzi po głowie, że jest coś na rzeczy…

Moje największe osiągnięcie w ślizganiu to 16 miejsce w pucharze Polski po 5-ciu ślizgach zimowych w sezonie, na różnych dystansach od 20 do 50km w różnych urokliwych miejscach w 1995 roku: najpierw Bieg Dudka w Radziechowym Wieprzu, później Lotników na grzbiecie Żukowego w Ustjanowej Górnej u Staśka Nahajowskiego, kolejno Gwarki koło Wałbrzycha, Piasty w Jakuszycach, Jaworzynka w Zakopanem, Jaćwingów w Gołdapi. Około stu pierwszych miejsc punktowanych to sami górale. Oni ślizgają już od listopada. Telefonuje Stasiek: „Zygmunt ile ślizgnąłeś (taki nasz slang). Nic, zero! W Łodzi czarno. Ej tam, już kilkaset km mam w nogach!” Tylko mnie i Tomkowi Czarskiemu z Warszawki udało się przełamać hegemonię górali i wtrynić między nich jak gdyby nigdy nic. Pamiętam również, że na jednej z imprez honorowy start miał Łuszczek mistrz świata z Lahti (na Kubalonce w Wiśle, albo w Ustjanowej). Pokazywał mi swoje pokancerowane i zdeformowane stopy. To był biologiczny dług, jaki musiał zapłacić za zawodowstwo w PRL.

W 2000 roku po raz pierwszy wybrałem się nie bez powodzenia na pierwsze mistrzostwa Polski lekarzy w triathlonie w Sławie 3.09. O mały włos nie zostałem zdyskwalifikowany. W ostatniej konkurencji pobiegłem bez koszulki, jakoś protesty kolegów podziałały na sędziów i uznano mi vice-mistrzostwo. W prezencie od sędziego otrzymałem międzynarodowy regulamin zawodów w triatlonie, później w Kędzierzynie-Koźlu, czy Borównie koło Bydgoszczy nie było już tak dobrze, ale spokojnie nawiązywałem szlachetną sportową rywalizację z młodszymi o pokolenie lekarzami. Konkurencja bardzo techniczna, wymaga oporządzenia, w tych biednych czasach obciążenie finansowe było duże. Pianka neoprenowa (szyta dla mnie na miarę, czepek i okulary), kolarka szosowa z ramą od Kosińskiego też wyszykowana specjalnie dla mnie, no i markowe buty biegowe, które dla wielu w tym czasie były marzeniem. Skala zawodów oczywiście mniejsza niż w iron men w Sydney (po raz pierwszy na olimpiadzie), 3 km krytym kraulem, przesiadka na kolarkę w boksie (zrzucenie pianki, ręcznik, pepegi, okulary, rękawiczki bez palców, kask i hajda w peletonie na szosę). Wszystko świszczy, dookoła ludzie na styk, odległość 10-15 cm jeden od drugiego, nie wolno się zdekoncentrować, to grozi upadkiem kilku osób, z następowym ostracyzmem w środowisku. Wszystko non stop, po szaleńczej jeździe 50 km, bieg 15 km. Nogi się uginają zanim właściwe mięśnie zaczną uruchamiać swoją pamięć. Widziałem jak wytrawni zawodnicy miewali zachwiania równowagi, aż do omdleń włącznie. Triathlon ma to do siebie, że w każdej kolejnej konkurencji odmiennej technicznie pracują na „maksa” inne grupy mięśni, inna jest ich dynamika i nie jest to wysiłek jednostajnie izodynamiczny. Nie ma zmiłuj się, musi być utrwalona pamięć koordynacji i wielkości obciążeń w wyniku długotrwałego treningu. To działa podobnie jak „glicemic legancy”. Przed 6 rano już na pływalni, założenie sznurów i dymanie 2 km, następnie 30 minut siłownia i do pracy. Tak w dzień w dzień, przez wiele lat. Dzisiaj, kiedy patrzę na to już z lotu ptaka, to jestem trochę zdziwiony skąd mi się to wzięło, chociaż domyślam się, że to była projekcja moich kompleksów wedle mizernej budowy ciała. Jak ja zazdrościłem moim rywalom ich wspaniałych wyrośniętych sylwetek.

Dzięki mojemu przyjacielowi Irkowi Grzegorczykowi (wspaniałemu jeźdźcowi, podziwiał go Olbrychski, który w pochwałach raczej nie jest wylewny) do towarzystwa dokooptowała sunia Diana dobermanka, z wielkim sercem i dzielnością do cani crossu. Dość szybko zaczęliśmy jeździć po psich zawodach bijąc bezlitośnie wszystkich psiarzy w konwencji skandynawskiej (maszer z psem lub psami per pedes, oczywiście zwierzę jest liderem i jest trenowane do pomagania, słucha wyłącznie 5 komend). Uno solo nie potrafiłbym biec tak szybko. Było to dość niebezpieczne, sunia zawsze rwała do przodu jak opętana i o upadek nie było trudno. Pamiętam,  na starcie, kiedy sędzia odliczał sekundy, zawsze drżała na całym ciele z emocji i musiałem ją uspakajać. Raz zdarzyło się, że było za głośno i źle odebrała sygnał startowy. Jedna pętla, druga i trzeci nieudany start dyskwalifikacja. Zarzuty były natychmiast, chciałeś mieć wszystkich przed sobą dla kontrolowania biegu, „my już znamy takich cwaniaków”. Oczywiście była to nieprawda. Diana zawsze wolała gonić upatrzoną watahę, niż zostawać z tyłu. W końcu po kilkunastu zawodach psich zaprzęgów (był to renesans tego sportu w Polsce), po kilku latach wspaniałych startów, zorientowałem się, że nie może już biegać. Ostatnie zawody u Prochala w Kalwarii Zebrzydowskiej (gdzie dojechał Adam z naszą ukochaną Mamą) przegrałem, bo sunia była już poważnie chora. Pamiętam jej zamglone, wilgotne przepraszające spojrzenie i nie dawała się pocieszyć. Ona nie rozumiała, że to tylko zabawa, a nie bieg na śmierć i życie. Że nic to! Tylko żyj proszę… Podchodziła do tego bardzo poważnie i wolała nie żyć, aniżeli przestać biegać. Odeszła dość szybko, jest ze mną tam na połoninach w moich snach i nigdy jej nie zapomnę, pomimo, że już trzecie pokolenie wspaniałych piesków dzielnie staje w potrzebie. Jak przyszedł sznaucer Irka do zawodów ze mną, to rozwalił psi zaprzęg, bo mu przeszkadzał. Były to potężne psy, malamuty, tumult, popłoch i demolka straszna. Wszystkie psy skłębione, wypadliśmy z trasy poza słomę. Później Darek Morsztyn (ten, co reklamuje Mazury w TV) twierdził, że nie słyszał komendy „go-out” no i stało się. Kiedyś pamiętam pojechaliśmy do niego z Irkiem na IV wyścigi psich zaprzęgów: Biegnący Wilk-Triathlon Maszerski 2-4.02.2001 AD. Spikerem był słynny aktor Stasiu Jaskółka i wszystko komentował w gwarze góralskiej. Zawody polegały na 3 konkurencjach non stop: strzelanie z łuku tatarskiego (bez wagi); 5 bełtów na twarz, za każde chybienie słomianki, kilometr karnej pętli. Następnie dobiegnięcie do psa zabukowanego na ośnieżonej i zamarzniętej tafli Jeziora Białego, nieopodal hotelu Delfin i hajda! Ogary poszły w las! Po lesie, po wertepach, półwyspach, znowu po tafli jeziora i mała trybuna na lodzie, jak estrada taneczna nad Wisłą. Sędzią był nie byle kto, sam zawodowy poganiacz psich zaprzęgów z Alaski Tim White. Jakoś tak dziwnie wyglądał, szczupły, w okularach, troszkę rudawy i łysiejący, nie był to typ londonowski (jak sobie to obowiązkowo wyobrażałem po lekturze „Ludzie czterdziestej mili”). Chciał nas przygarnąć, zaprosił na Alaskę do udziału w słynnej ekspedycji, prawie 600 mil w dziewiczej przyrodzie. Tłumaczył, chłopaki (zaprosił Irka i mnie jako zwycięzców) wypożyczę wam zaprzęgi za friko, nawet zapłacę za Was ubezpieczenie i wpisowe. Musicie tylko dolecieć miesiąc wcześniej żeby was psy zwąchały. Nie mógł zrozumieć, jak to, inni napaleni ze świata czekają w kolejce latami, płacą majątek, a wy co? No ruszcie tyłki. Nie mógł zrozumieć, że to komuna, że i tak nie byłoby nas stać na bilet. Mam dzień dobroci! Żartuję! Zanim zdecydowałem się tu przyjechać postanowiłem wciągnąć na listę Polaków, a wy co! Zaparli się zadnimi łapkami, nie róbcie mi tego. Niestety zrobiliśmy. Tak łatwo było uciec z tego magla, okazja już się nigdy nie powtórzyła. Po zawodach podszedł dwu metrowy specjalista od młyna w rugby. Podstawa reprezentacji Francji, był na urlopie z żoną i synem. Przyjechał specjalnie na te zawody, kocha psy. Powiada: kurduplu jakiś, jak się oglądnąłem na start i widziałem jak zapychasz karną rundę, to pomyślałem, że będzie trochę luźniej na szlaku. Rzeczywiście jeden bełt, źle położyłem na cięciwie i lotka odbiła w bok, brzeszczot utkwił w drobnej gałęzi na drzewie. Po zawodach szukałem kilka godzin, mam to na zdjęciu. „Tata on się zbliża z tą suką” usłyszałem krzyk syna rugbisty, dali w pedał, ale nic nie pomogło. Tylko Irek i ja. Bardzo chciałem wygrać, suka też, ale jego sznaucer był bardzo silny i jak się to mówi wygrali w tym teamie o pierś. Fajne musiało być widowisko. Ludzi było od groma, Darek zacierał ręce… Teraz już inne psy ciągną dzielnie. Bemol codziennie, Gama co 2 dni 10 km, przez pola i las, pętla. Nie zawsze im to odpowiada, Gamcia to już wiekowa dama, musimy ją holować z Bemolem ,czasami kuśtyka. Gdy Ula jedzie przed nami na rowerze w charakterze „zająca”, a to już jest inaczej, potrafią nawet utłuc kilka minut. Prysznic w ogrodzie do późnej jesieni, aż do chwili, gdy szlauch wypręża się w koci ogon, gdy woda zaczyna zamarzać w nocy. Czas przenieść się do domu. To po całodziennej pracy, taki promyczek na zachmurzonym niebie, układ endorfinowy działa bezbłędnie. Znowu czuję się dobrze, psy też.

Recenzenci omawiając moje wiersze pisali o dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie i Heglu. Przeraziłem się. Otworzyłem mój tom, przeczytałem:

„Polna myszka siedzi
sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie"
i uspokoiłem się  (
Jan Twardowski poeta)

Biegi sylwestrowe w Łodzi z Bemolem, łódzki półmaraton, no i najpiękniejsza ze sztuk sportowych żeglowanie – navigare necesse est, jak mawiali nasi starożytni. Należałoby również opisać nasze różniste włóczęgi zimą i latem, z naszymi kompanieros, pieskami. Zachęcam moich wszystkich adwersarzy do dopisania coś do tej niekończącej się historii. Wiem, że każda chwila, jest dla nich tak unikatowa i darowana, jak dla nas. Jeszcze tylko spojrzenie na igrzyska przez pryzmat zawodu. Sport jawi mi się dobrym markerem jakości życia społeczeństwa. To probierz ich napędu życiowego i zdrowia w skali globalnej. Sport uzewnętrznia dobre emocje. Złe generowane instynktowną agresją ulegają w sportowej szlachetnej rywalizacji metamorfozie w altruizm i poczucie wspólnoty. Ogromne tłumy kibiców, fanów i samych aktorów – sportowców to wspólnota narodów w skali cywilizacji światowej. Można przez chwilę mieć nadzieję, że tak powstaje nowy wspaniały świat, bez przemocy, wojen i zabijania, że olimpijski pokój zapewni nam przetrwanie na tym najpiękniejszym ze światów. Patrząc na to wszystko można mieć uzasadnioną nadzieję, że młode pokolenia, które zaznają smak goryczy i zwycięstwa, udręki i ekstazy sportowej już nigdy nie zechcą walczyć inaczej. Oni poznali piękno sportu, jego siłę i szlachetność, dobro, jakie obiecuje i niesie. To czytelne przesłanie dla świata. Afirmacja życia i wiary w Boga, że uczynił nas swoimi dziećmi, plemieniem królewskim. Wizja świata cierpiącego z powodu tych wszystkich współczesnych plag, zdeformowanych i napiętnowanych chorobami ciał odchodzi jakby z pola widzenia na dalszy plan. To zapowiedz szczęścia, jakie doznamy, kiedy odejdziemy. My weterani do końca doczesnego życia nie stracimy ze sportem kontaktu, tak to widzę. Nasza kozietulszczyzna, już do tego nie pasuje, nie chcemy herosów, chcemy młodzieży zdrowej i szczęśliwej, wyluzowanej i trzymającej dystans do wszelkich izmów (szowinizmów, nacjonalizmów). Patrzę na erupcję radości z okazji zakończenia olimpiady, to spontan, luz, tu ujawnia się alter ego świata: dobry, szlachetny, altruistyczny, solidarny. Dzięki budowaniu tego paradygmatu cywilizacyjnego, z pomocą Bożą przetrwamy. Wierzę w to głęboko.