Z pamiętnika lekarza

Wczoraj widzę wśród czekających na mnie, schorowanego, byłego szefa wywiadu wojskowego w Łodzi za komuny, a więc figura bezpieki. Ongiś niezwykle wpływowy i niebezpieczny, mógł zniszczyć każdego. To był odruch, jakoś tak bez zastanowienia, rozegrał sie spektakl, czego świadkami byli kombatanci podziemnych formacji wojskowych: „Nie był pan taki skuteczny, jak się panu wydaje. 30.06.79. byłem w sektorze A na Jasnej Górze, ja major LWP, jako alumn seminarium, 20 m od Ojca Św”. On na to: „to nas nie obchodziło, to mnie nie dotyczyło (wiem, że kłamie, bo dotyczyło wszystkich służb), na pana czekało WSW na rogatkach Częstochowy, ale, że pan major był przebiegły, to jego sprawa, bo nic to panu nie dało, a przy wpadce kompromitowałoby wojsko ludowe”… Lubię go, bo nadal głośno deklaruje, że jest komunistą i ateistą zarazem.

Zatem nawet nie podejrzewa, jak wiele to mi dało. W pewnym momencie Papież udał się w dół alejami wysłanymi kwiatami na spotkanie z osobami konsekrowanymi i... spojrzał właśnie na mnie, jakoś tak przenikliwie, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo aż ciarki przeszły mi po grzbiecie, w końcu to namiestnik Chrystusa na Ziemi. Później okazało się, że podobne doznanie osobistego kontaktu wzrokowego z Papieżem miało wielu pielgrzymów. Ludzie byli jak w transie, ale jakoś inaczej niż na jakiejś halucynogennej imprezie, falowało, odbijało się od ołtarza i wracało. Ojciec Św. był krzepki, w sile wieku, głos miał donośny i przenikliwy, a ludzie łaknęli każdego słowa, skupieni, rozmodleni, jak zahipnotyzowani.

Myśleli podobnie, że pierwszy i ostatni raz w życiu zdarzył nam się duchowy trans. Pchali się w pobliże, widzę postrzępiony rękaw szat liturgicznych, zmęczenie i pot. Jak o tym myślę, to mi wybrzmiewa w uszach: bądźcie spokojni i ufni, bądźcie ludźmi zawierzenia, oddajcie się bezwarunkowo i całkowicie w niewolę Maryi, a otrzymacie wszystko. Dalej tłumaczył, prosto do serca i umysłu: tak jak Matka przy chorym dziecku nie czuje się zniewolona, bo ofiaruje swoją wolność w miłości z wyboru, do dziecka. Nikt przedtem, nie mówił do mnie w ten sposób, chwila zastanowienia… Śluby Jana Kazimierza w Katedrze Lwowskiej „oddajemy Tobie w niewolę cały lud i królestwo”. Zrozumiałem, to nie antynomia wolności, to dla katolika jej dopełnienie, to afirmacja wolności. Później jeszcze wielokrotnie docierały do mnie takie pozornie sprzeczne ze sobą zestawienia. Dla przykładu: potęga w słabości, siła w bezsile, wielkość w kruchości ciała a duch potężny, olbrzym w gasnącym ciele. Ta jasność i przenikliwość mentalna, wielka sprawność intelektualna do końca życia to dla mnie widoma obecność podtrzymującej siły i tchnienia Ducha Świętego.

 

Jak On śpiewał Arkę… „kiedy stałem na brzegu”, a późnym wieczorem na spotkaniu z młodzieżą ni z tego, ni z owego „czerwony pas”, już wówczas wiedziałem, że muszę tam wędrować gdzie szum Prutu i Czeremoszu. Poczucie wolności, jakie zawsze doznawał tam w górach. To był rebus, bardzo czytelny, o wewnętrznej wolności człowieka, ku której skłania go sama natura, której nie można człowiekowi odebrać, to udowodnili męczennicy: Okulicki, Rowecki, Fieldorf, ale tysiące Nieznanych na nieludzkiej ziemi. Teraz to poczucie wróciło, wlało otuchę do serc i nadzieję, byliśmy odmienieni, odświeżeni, solidarni w tłumie, to był początek złamania komunistycznego totalitaryzmu w sferze ducha, czuło się, że nie może już być tak samo i niebawem lawina ruszyła. Teraz już wszystko wydaje się jak ze snu, pamiętam w Zegrzu, już oficjalnie paradnie i pod sztandarami. Następnie etapy Jego odchodzenia, ta mocarność w cierpieniu, to czysta mistyka, a przecież to był człowiek z krwi i kości. Wreszcie „natchnioną księgę życia zamknął wiatr i wołaniem echo budzi pośród Tatr : zostań z nami”. Pozostał.