XIX pielgrzymka cukrzyków na Jasną Górę pod opiekę Matki Narodu

Czas się wypełnił i brać cukrzycowa jak corocznie pielgrzymowała do Sanktuarium Narodowego na Jasnej Górze, by wypraszać u Matki łaski, męstwo w chorowaniu, przebaczenie za grzechy zaniedbania i zaniechania względem zdrowia, dziękować za przetrwanie i wolę godnego życia.

Uroczysta odsłona Cudownego Obrazu w dźwięku fanfar. Złaknieni wytęsknionego wizerunku Syna z Matką, wpatrujemy się z natężeniem, aby czerpiąc z pokładów ludzkiej duchowości, łączyć się w jedną wspólnotę myśli i woli, łaknącej pocieszenia, zrozumienia, miłości. Genius loci tego miejsca, czyni z nami cuda. Jako ludzie zawierzenia, żarliwie łakniemy tej niewoli, bo będzie nam lżej żyć i cierpieć.

 

Ktoś mnie potrąca, przypadkowi gapie, oni są poza sacrum tego miejsca, to mi przeszkadza. Na chwilę. Myśl, jak kiedyś: „chodźcie z nami” Idźmy! W rozpostarte ramiona przyjmujące wszystkich, którzy tęsknią, pragną, czują się pokrzywdzeni, osamotnieni, mają żal do świata za swoje status quo. W tej chwili, za tą jedną myślą gotów jestem uściskać serdecznie tę obcą osobę, która mimowolnie chciała wytrącić mnie z tego transu. Czującą, a może nieczującą tego miejsca, ale na pewno uprawnioną do tego samego człowieczeństwa jak ja i my wszyscy tutaj zgromadzeni. Myśl, że na tę jedną godzinę, kiedy ordynariusz diecezji sprawuje dla nas i w naszej intencji liturgię Mszy Św. dziękczynnej i przebłagalnej, chcemy to miejsce objąć w posiadanie, aby nam nikt nie przeszkadzał, wydaje mi się za chwilę samolubną i małostkową. Ona jest Matką nas wszystkich bez wyjątku, każdy nawet największy kacerz i człowiek mizerny, ma takie samo prawo do Jej miłości, jak ja: wykształcony, świadomy i zadbany. Teraz wstydzę się pierwotnego oburzenia, wszak tutaj mamy być jedno. Na myśl przyszła mi paralela z biblijną przypowieścią, kto i jak się modli w świątyni Pana…

Spostrzegam pewne zmiany u ludzi w tym szczególnym miejscu, pewne uchybienia w zachowaniu, należne randze spotkania. Nie ma tej żarliwej i trwożnej atencji oczekiwania i rozmodlenia, wszystkich bez wyjątku. Z zawężonym polem świadomości, z sercem bijącym jak dzwon, z pulsowaniem w skroniach. Ciekawa polichromia, zawiłe stiuki na sklepieniu, wota, tablice pamięci – to przyciąga i rozprasza, warto to studiować, a że równolegle odprawia się Msza dziękczynna i ekspiacyjna, tak ważna dla innych braci w wierze? Co mi tam! A miało być odwrotnie. Wspaniałość tego miejsca, tak onieśmielająca i przytłaczająca wiekami tradycji ma nas prowadzić ku światłu i nadziei. Umocnić i pokrzepić wiarę. Cóż poczynione nakłady i starania, aby „wycieczka” doszła do skutku, muszą się zwrócić, wykupiłem sobie pobyt w Sanktuarium, sypnąłem groszem do jałmużnych skarbonek, wpłaciłem na intencję, mam prawo. Zapłaciłem, zatem mam prawo zwiedzać, czyli łazić i snuć się, bez tych pozytywnych emocji wyłonionych z zakątków duszy przez żarliwą wiarę. Aby tego doświadczyć trzeba zadać sobie trud, już w drodze, w modlitwie i rozpamiętywaniu, nabożnej czci i bojaźni. Są wypróbowane scenariusze dochodzenia do pokładów swojej duchowości, danej wszystkim bez wyjątku w chwili urodzenia, jako pewnego rodzaju potencjał rozwojowy, który nie powinniśmy zmarnować. Z pomocą w tej materii przychodzą nam duchowi ojcowie. Chcielibyśmy ich mieć właśnie w drodze, jako przewodników i koncelebrantów, tak jak było kiedyś, za księdza Zdzisława i niepozornego Andrzeja. Te czasy bezpowrotnie minęły, intencjonalnie i niemal odruchowo przejmuję na siebie rolę księdza Mariusza, a przecież wziął na siebie ten obowiązek i nie stanął w potrzebie. „Może dojadę samochodem”. To jakaś kpina. Jak ten kapłan chce sprawować rząd dusz swoich owieczek, bez dzielenia z nimi trudów podróży dla kształtowania nabożnego oczekiwania i pragnienia? Ta materia wymaga czasu, skupienia (kontemplacji i medytacji). Nie na darmo do tradycji pątniczych nawiązuje w swoich propozycjach klub Camino.

Wszechwładna komercja wychodzi w zachowaniach ludzkich nawet tam, gdzie otrzymujemy wszystko bezinteresownie, z miłości. To mi wybrzmiewa jakąś fałszywą nutą, zgrzytem gwałtownego zderzenia sacrum i profanum. Przez chwilę przychodzi mi do głowy, czy nie pójść do administracji klasztoru z postulatem opodatkowania wszystkich bez wyjątku przed wstąpieniem do tego miejsca, na utrzymanie sanktuarium i monastyru. Bez tej żenady jałmużnej ofiary krzyczącej natrętnie dookoła, z tymi lampkami elektrycznymi zapalającymi się za pieniądze. Medal ma dwie strony. Może tu chodzi i wzbudzenie i kształtowanie ofiarności, niewymiernej, bo odczuwanej indywidualnie. Skoro oczekuję szczodrości w łaskach dla siebie, to będę szczodry dla innych w bardziej wymierny sposób. Może tu chodzi o to, abyśmy przez ofiary i jałmużnę stawali się lepsi, bardziej solidarni i współodczuwający. Ludzie w ogromnej swej masie, wolą jednak płacić i wymagać, nie ma odwrotu, to się właśnie nazywa pseudo-postęp cywilizacyjny.

Jeszcze jedna negatywna zmiana. Już nie tak jak kiedyś, lud Boży w swej pątniczej masie, na kolanach żłobi posadzkę wokół ołtarza Cudownego Obrazu. Teraz pozostają oni w mniejszości. Wiele kobiet w opiętych zabrudzonych farmerskich spodniach, najwyraźniej boi się, aby nie doszło do jakiejś katastrofy, kiedy ich tłuste sempiterny osiągną poziom ziemi. Pytam, czy nie obowiązuje świąteczny ubiór tych, którzy idą z wizytą do osób które kochają i szanują. Koniecznie trzeba stworzyć jakiś kodeks honorowy pątnika, jak się przygotować i zachować w tym szczególnym dla narodu miejscu, co wypada, a co nie. To tradycja niepisana i kwestia wychowania, gdzie kapelani, którzy dają przykład i świadomość czucia miejsca, czasu i okoliczności. Osoba konsekrowana może wypełniać posługę w dwojaki sposób. Stylizowany, czyli nowoczesny, jest dokładnie i na czas tam gdzie ma spełnić Ofiarę, to wszystko, albo trwać, być, męczyć się fizycznie z pątnikami, aby ich postawy ukształtować i wynieść na jakiś poziom duchowości. To już pewnie nazbyt wielkie oczekiwanie? Od czego są świeccy w Kościele, ponoć ich rola na własne życzenie ciągle wzrasta. No właśnie!

Droga Krzyżowa na wałach, stwierdzam ze zdumieniem, że nie ma osób sprawczych tego gwiaździstego zlotu chorych pielgrzymów, a ci ostatni w znikomej mniejszości. Chcę wierzyć, że ta duchota i upał, odległości, trudy podróży, nie pozwalają na tak gremialne świadectwo, że jesteśmy pogodzeni ze swoją Golgotą, że pragniemy współuczestnictwa, że jest nam tu dobrze. Czuję się nieswojo, jest mi czegoś żal, może tego, że kiedyś było inaczej, że nic nie jest dane raz na zawsze. Chyba pora umierać? Czyżby przemawiało przeze mnie, żal i rozgoryczenie.

W drodze powrotnej dzielimy się wrażeniami, wydaję krytyczny osąd o spotkaniu w hallu przeora Kordeckiego. Tak to komercja, podobne odczucia mają wszyscy. Nie zneutralizowało zawiedzionych nadziei wystąpienie dr Andrzeja Paciorkowskiego i inż. Andrzeja Lewandowskiego ze Środy Wielkopolskiej. Przedstawiony przez nich model prowadzenia i realizowania szkoły cukrzycowej pod egidą Porozumienia Zielonogórskiego, jest mi obcy, bo nieskuteczny. Szkolenie i problemy lecznicze trzeba łączyć ze sobą. Ludzie nie mają czasu, ani ochoty, aby brać udział w odświętnych mityngach nawet za cenę poczęstunku i nagród, skoro wiedzę jaką zyskują, nie można przełożyć na ich życie. Między bajki można włożyć obniżenie wskaźnika glikacji do poziomu stanu przedcukrzycowego u szkolonych podopiecznych. Na pytanie, czy takie „szkoły” wyrwane z kontekstu konkretnych problemów leczniczych, przyniosą jakiś benefit uczestnikom, możemy ocenić w przyszłości na podstawie oczekiwanego czasu przeżycia i wielkości kalectwa i inwalidztwa powodowanego komplikacjami odległymi. Niepotrzebną stratą czasu i psychologicznie nieuzasadnioną, było teatrum z wręczaniem upominku dr Paciorkowskiemu, że to niby co? przodownik pracy, stachanowiec, Judym w jednej osobie. Może to interesuje lokalne koło, dla gremium z takim trudem zebranego z całej Polski, żaden przykład, mają swoje. Ludzie, jeżeli ich o to pytać, dają wiele przykładów wzruszających dowodów przywiązania i atencji dla swoich diabetologów. Ludzi o takiej bezinteresownej postawie jak Paciorkowski, nie brakuje, ona jest wpisana w etos naszego lekarskiego zawodu. Dzisiaj znaczenie mają komplementarne zespoły lecznicze, ale ta orkiestra musi grać pod jednym dyrygentem, który każdemu wyznacza zakres jego kompetencji i rozpisuje partyturę. Jeżeli jestem skromnym człowiekiem i znam swoją wartość dla innych, to nigdy nie będę opowiadał przedstawicielom polskiej społeczności cukrzyków o swoim pielgrzymowaniu, o decyzjach życiowych, o żonie i dzieciach, bo to nie było spotkanie laudacyjne ani benefis, tylko pielgrzymka. Ludzie oczekują, aby mówić o nich samych, o ich problemach, dramatach i jak sobie z tym radzić. Zmarnowana okazja i czas.

Szczytem nieporozumienia, było komercyjne wystąpienie „pana od pozycjonowania” produktu (colostrum bovinum) względem konsumentów, czyli chorych nabijanych w butelkę. Przypominam Koleżankom i Kolegom z Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków, że jakiekolwiek mazidła na zgorzel w owrzodzeniach w przebiegu stopy cukrzycowej są przeciwwskazane i nie znajdą aprobaty, nawet jako kosmetyki, ponieważ mogą tylko zaszkodzić. Standardy leczenia, kiedy doszło do tak zaawansowanych zmian jak ubytki nekrotyczne skóry i tkanek z naciekami zapalnymi, wymagają energicznego postępowania zabiegowego i nie mogą być pacykowane jakimiś pożal się Boże specyfikami pozyskanymi z bydlęcej krwi (które w swym pseudonaukowym bełkocie firmowy czarodziej nazywał czynnikami wzrostowymi). W ogóle to mamy szczęście do oszustów, w okolicznościach spotkań na Jasnej Górze, w części niesakralnej. Doskonale pamiętam niegdysiejszego kandydata na prezydenta RP, który jako panaceum na wszelkie dolegliwości proponował zdrowotne wkładki do butów swojego pomysłu, za jedne 50 zł. Bezczelność tego wydrwigrosza posunęła się tak daleko, że sam siebie uzurpatorsko i samozwańczo uznał za gościa przeora klasztoru, a organizatorzy pielgrzymki ponoć bali się powiedzieć nie, dla jego wystąpienia. Niestety historia powtarza się w innym ujęciu, jeszcze bardziej nachalnie komercyjnym, co ludzie bezbłędnie wyczuli i zagłosowali nogami. Źle to wróży na przyszłość, dla zarządu naszej organizacji, jeżeli z tak podniosłej okazji , będzie dochodziło, do tak żenujących wystąpień rodem z cyrku Monty Pythona. Pozyskiwanie pieniędzy skąd się tylko da, tak, ale nie wszędzie i nie za każdą cenę Panie Prezesie.

Vox populi, vox Dei- drogi Andrzeju. Jeżeli chce się sprawować rząd dusz w tak specyficznej organizacji pozarządowej jaka jest PSD, to trzeba wsłuchiwać się w intencje i potrzeby chorych. Nie po to chorzy zadali sobie tyle trudu, aby do tego miejsca przybyć w wyznaczonym terminie, aby zajmować ich cenny czas dyrdymałkami o „pomadzie na mendy”, to fałszywa nuta, zły kierunek. Z Twojej strony to nieświadome szkodzenie choremu, bo takie specyfiki robią więcej szkody niż pożytku, trzeba pytać doradców, którzy znają się na medycynie, są praktykami w swojej dziedzinie. Forma wystąpienie przedstawiciela znanej Tobie i mnie firmy była nieznośnie pretensjonalna, pod płaszczykiem pseudo-naukowego bełkotu zupełnie obcego i niezrozumiałego dla naszych członków, przemycał treść nachalnie komercyjną. Nawet u naiwnych wzbudziło to podejrzliwość o co w tym wszystkim chodzi? A wiadomo o co chodzi, kiedy nie wiadomo o co chodzi. Dlaczego dopuszcza się w tym miejscu, do tak hojnego marnowania ludzkiego czasu? Sam zapytaj siebie w głębi serca, czy tym razem instynkt nie zwiódł Cię na manowce? A była okazja, aby nie zmarnować tej ulotnej chwili, tam, w tym szczególnym miejscu i zagospodarować go inaczej: dla sumsum corda, dla przywrócenia poczucia godności dzieci Bożych i sensu psychicznych i fizycznych cierpień, których podmiotem są nasi Członkowie.

Sens i cel naszego pielgrzymowania pod sztandarami Św.Łukasza wyjaśniam w audycji nagranej w rozgłośni Jasna Góra, redaktor dyżurny pani Teresa doskonale zrozumiała intencje. Niestety nikt z organizatorów pielgrzymki nie pojawił się w tym popularnym, acz lokalnym radio. To błąd i zmarnowana okazja do propagowania naszej idei. O tym wszystkim rozmawiamy w autobusie do Łodzi i odczucia pielgrzymów, mimo, że na ogół są słabo wykształceni i wyszkoleni, są zbieżne z moimi. Okazuje się, że nie trzeba kończyć fakultetów, aby urodzić się mądrym.

Zygmunt Trojanowski diabetolog